OK, Mamuśki, przyznać się, która z Was nie zagląda do Internetu, gdy zachoruje Wam dziecko? Która nie wystukuje w google wyników badań? Która nie porównuje objawów, nie czyta na temat bostonki, szkarlatyny, mononukleozy, czy sposobów na kolkę? Jeśli nie zdarzyło się Wam NIGDY zasięgnąć porady dr google, to znaczy… że jesteście matkami od wczoraj i wszystko jeszcze przed Wami…
Wiem, co mówię, bo sama jestem matką, od ponad ośmiu lat. I choć na podstawie takiego właśnie bezmyślnego wklepywania w wyszukiwarkę wyników badań już nie raz zdiagnozowałam u siebie, czy dzieci urojoną białaczkę, miażdżycę, czy inne schorzenia, to jednak w dobie XXI wieku Internet jest pierwszym narzędziem od wszystkiego – począwszy od zakupów, wyznaczenia drogi do miejsca docelowego, czy postawienia diagnozy.
Dobry lekarz to skarb
Lekarze (tacy „prawdziwi”, od wypisywania recept) nie lubią Internetu. Wściekają się, gdy słyszą, że pacjent posiada jakąkolwiek wiedzę na temat zdiagnozowanej u niego choroby. To zdaje się podważać ich autorytet i po części wcale się nie dziwię, że podchodzą do tego z dużą rezerwą, czy wręcz oburzeniem. To jak z tą anegdotą o jajku i kurze – jajko nie powinno zgrywać mądrzejszego od kury, i już!
I jeśli udało Wam się trafić na dobrego lekarza, to macie ogromne szczęście i możecie od razu odłączyć kabel od internetu, bo nie będzie Wam potrzebny. Jeśli jednak zdarza Wam się mieć wątpliwości, jeśli Wasz pediatra wypisuje dziecku antybiotyk na każde kichnięcie, albo gdy uparcie wmawia Wam, że Wasze dziecko od kilku miesięcy symuluje ból brzuszka, by nie pójść do przedszkola – to nie dziwię się (i taki lekarz również nie powinien!), że wolicie wydać kasę na prywatną wizytę lub szukać pomocy w innych źródłach.
„Matczyna intuicja to najlepszy specjalista każdego dziecka” – usłyszałam kiedyś od pewnego lekarza. A było to tak:
Synka bolał brzuszek. Jeden dzień, później drugi, trzeci i kolejny… Codziennie rano budził się z bólem, jednak jego późniejsze zachowanie w ciągu dnia nie wskazywało na jakiekolwiek dolegliwości. Kiedy próbowałam – bezskutecznie – szukać pomocy u lekarza, ten konsekwentnie bagatelizował mój niepokój o Syna, twierdząc, że to jawna symulacja. I choć nie lubię „grzebać” na forach internetowych, bo przeraża mnie ten ogrom błędów ortograficznych i chamskie wypowiedzi, których również w takich miejscach nie brakuje, postanowiłam działać na własną rękę.
Nie taki dr google straszny, jak go malują
Z pomocą przyszedł mi dr google. Po długich poszukiwaniach i wielu godzinach spędzonych przed komputerem, wreszcie znalazłam trop, który doprowadził mnie po nitce do kłębka. Na podstawie jednej (!!!) jedynie sytuacji opisanej przez obcą mi kobietę gdzieś na znienawidzonym przeze mnie forum, zaczęłam podejrzewać u mojego Syna nietolerancję pokarmową, która okazała się być źródłem jego problemów zdrowotnych. Kiedy uzbrojona w tę wiedzę, poszłam przekazać lekarzowi swoje sugestie, usłyszałam jedynie, że dzisiejsze matki wolą podążać za trendami, niż słuchać wykwalifikowanych lekarzy i że próbuję – dla własnego kaprysu – wmówić dziecku alergię, „bo to teraz takie modne”.
Wyszłam więc z gabinetu, by jeszcze przed drzwiami wyjąć telefon i – o zgrozo! – w Internecie wyszukać prywatnego alergologa, który jak najszybciej przyjmie moje dziecko. Tam, nie wspominając słowem na temat moich przypuszczeń opowiedziałam pani doktor jedynie o objawach, jakie zaobserwowaliśmy u Synka. Już wtedy alergolog stwierdziła, że to może mieć związek z nieprawidłową dietą, a testy skórne jedynie potwierdziły jej (i moje zresztą też) przekonanie – to alergia na pszenicę, jęczmień i żyto.
Dostaliśmy zalecenia dotyczące wyeliminowania produktów zawierających gluten i dodatkowo lek łagodzący skutki pylenia traw i chwastów, co podobno jest częstym dodatkiem do nietolerancji glutenu. Kiedy dzierżąc w dłoni wypis od alergologa, wparowałam z nim do gabinetu lekarza, który wcześniej wmawiał mi, że wyolbrzymiam, usłyszałam jego skruszony głos:
„Matczyna intuicja jest jednak najlepszym lekarzem”…
Dlaczego o tym piszę? Nie po to, by chwalić się moją nieugiętą postawą i konsekwencją. Nie po to, żeby udowodnić komukolwiek swoje racje. Nie po to, by zniesławić lekarza, który mimo moich próśb i sugestii bagatelizował sprawę. Piszę ten tekst po to, by pokazać innym matkom, że nasza intuicja to coś niezwykłego! Natura wyposażyła nas w tak cudowną i potężną więź z dzieckiem. Zaufajmy jej czasem, jeśli podpowiada nam, że coś jest nie tak.
Od zarania dziejów to matka była tą, która intuicyjnie wiedziała, co podać swojemu dziecku, by nie zrobić mu krzywdy, uleczyć w chorobie, ulżyć w cierpieniu. Nasze prababki nie potrzebowały tabeli żywieniowej, ani przecierów w plastikowych tubkach, by wykarmić swoje dzieci. Na gorączkę podawały im napar z lipy, czy malin, na kaszel syrop z pędów sosny, a na ból brzuszka – miętę. Nie zalecał im tego żaden lekarz. One po prostu wiedziały, co trzeba robić.
Dziś coraz rzadziej potrafimy zaufać swojej intuicji. Od narodzin otaczamy nasze dzieci elektronicznymi gadżetami, które mają za zadanie odgadywać ich potrzeby i natychmiast na nie reagować. Mamy elektroniczne pozytywki, które zastępują śpiew mamy; bujaczki, które zastępują jej ramiona i przytulanki imitujące bicie maminego serca. Mam wrażenie, że to wszystko wbrew pozorom nie służy ani tym nowo narodzonym istotkom, ani relacji, jaką chcemy (a przecież chcemy) z nimi zbudować.
To samo dotyczy symptomów choroby, niezależnie od tego, czy to charakterystyczny „szczekający” kaszel, czy zwijanie się z bólu, czy szkliste oczy zwiastujące zwykłe przeziębienie. Matka zawsze wie, które objawy wymagają interwencji lekarza, a jeśli ten bagatelizuje Wasze obawy, szukajcie innego specjalisty – do skutku, i nie dajcie się zwieść. My – matki jesteśmy wyjątkowe, a nasza miłość do dzieci potrafi czynić cuda! Gdy tylko jej zaufamy. (Sytuacja miała miejsce dwa lata temu. Od tego czasu Synek nie narzeka na brzuszek, ani nie łapie infekcji. Moja intuicja mnie nie zawiodła!)
Jeśli macie podobne doświadczenia, albo wątpliwości co do własnej intuicji, zachęcam do dyskusji. A jeśli chcecie być na bieżąco, zapraszam także na mój profil na Instagramie.