Która z nas nie marzy o tym, by wychować mądre dziecko? Takie, które poradzi sobie w przyszłości; które będzie znało swoją wartość i będzie potrafiło zadbać o swoje potrzeby; będzie lubiane przez otoczenie, a jednocześnie asertywne; będzie miało ciekawą pracę, którą będzie potrafiło pogodzić ze swoją pasją; założy szczęśliwą rodzinę, w której będzie szanowane i kochane? Kto by nie chciał, prawda? A teraz zastanówmy się, czy na pewno swoim zachowaniem i relacją, jaką budujemy z dzieckiem od najmłodszych lat, przyczyniamy się do tego, aby tak było?
Poczucie własnej wartości
Wyobraźcie sobie, że nasze dziecko przychodzi do nas z bohomazem swojego autorstwa, dumnie prezentując namalowaną żyrafę. „Aaa, więc to miała być żyrafa…” – myślimy sobie w duchu, po czym nie szczędzimy dziecięciu pochwał i zachwytu nad czymś, co – nie czarujmy się – wcale nie przypomina żyjącego stworzenia, a już na pewno żyrafy… Robimy coś, co jest sprzeczne z naszym przekonaniem, tłumacząc sobie, że to dla dobra dziecka, dla podniesienia jego samooceny i żeby nie sprawić mu przykrości. Tymczasem na drugi dzień, dziecko zabiera ów dzieło do szkoły, gdzie jego rozdmuchane przez nas samych ego spotyka się z rzeczywistością – prawdziwą oceną efektów jego pracy. Obrazek namalowany przez Antka, Zosię, czy Kubusia zostaje wyróżniony i wywieszony w szkolnej gablotce, a nad mocno abstrakcyjną wizją żyrafy pędzla naszego potomstwa nikt się już nie zachwyca…
O co chodzi? Przecież z domu wszystkim się podobało, szedłem do szkoły z przekonaniem, że to właśnie moja praca będzie najlepsza! – oto, co dzieje się w głowie dziecka, kiedy skonfrontuje nasze mocno przesadzone opinie z obiektywną oceną ogółu.
Opiewając nad plamą farby, mającą udawać żyrafę, fundujemy dziecku sprzeczny z rzeczywistym obraz postrzegania rzeczywistości. Oczywiście słyszę już szepty w Waszych głowach: „Mam powiedzieć swojemu dziecku prosto w oczy, że to bardziej przypomina kupę słonia? Niedoczekanie!” Racja – niedoczekanie, bo żadna matka mająca odrobinę oleju w głowie nie podetnie skrzydeł swojemu dziecku, krytykując jego ‘dzieło’… Jednak wiedząc, że ma ono być poddane ocenie całej klasy, możemy przynajmniej postarać się przygotować autora na fakt, że być może nie wszystkim się ono spodoba. Odrobina kreatywności i gwarantuję Wam, że wymyślimy co najmniej kilka sposobów:
Można np. subtelnie zasugerować dziecku, że choć obecna forma dla nas jest jak najbardziej OK, to jednak żyrafa ma trochę dłuższą szyję – to jej znak rozpoznawczy, więc możliwe, że nie wszyscy w klasie domyślą się, że chodzi o żyrafę. Przy okazji zachęcamy malca, żeby spróbował poprawić swoją pracę.
Możemy też spróbować zachęcić dziecko do wykonania pracy od nowa, tym razem starając się odwzorować żyrafę z obrazka, nie z pamięci. Pokażmy, że fakt, że zwierzę z obrazka mało przypomina żyrafę, uświadomił nam, że upłynęło sporo czasu od naszej ostatniej wyprawy do zoo i pewnie trzeba będzie ją wkrótce powtórzyć. OK, może w ten sposób trochę zbijamy dziecko z tropu, przykrywając naszą krytykę wizją wypadu do zoo, ale grunt to nie zniechęcać go do działania.
Zdaję sobie sprawę, że nie każde dziecko da się namówić na ingerencję w swoje dzieło, a tym bardziej na tworzenie kolejnego, ale i na to są sposoby. Możemy pomóc dziecku wymyślić oryginalny tytuł pracy, np. żyrafa widziana z kosmosu, albo żyrafa obgryzająca kopytko, żyrafa widziana przez szkło powiększające, itp. Dziecko zachowuje w ten sposób swoją wizję żyrafy, ale jednocześnie jest przygotowane na fakt, że nie dla wszystkich będzie ona oczywista.
Może więc zamiast chwalić dzieci z automatu za wszystko, co robią, warto obiektywnie docenić ich pracę i wysiłek włożony w wykonanie dzieła. „Widzę, jak bardzo się starałeś, malowanie farbami to trudna praca” to także komplement, jednak jego treść jest w tym przypadku bardziej prawdziwa, niż fałszywy zachwyt nad piękną żyrafą, której w ogóle byśmy się na tym obrazku nie dopatrzyli, gdyby nie fakt, że dzieć raczył nam wspomnieć, że to żyrafa…
Asertywność
Rynek wydawniczy ugina się pod ciężarem wszelkich poradników traktujących o asertywności w najrozmaitszych dziedzinach życia: w pracy, w biznesie, w życiu, w szkole, w relacjach z innymi… Nic dziwnego, skoro sami bardzo chętnie wydajemy ciężkie pieniądze na owe poradniki, kursy, czy szkolenia, mające na celu uczynić z nas asertywnych w domu, czy w pracy. A co z naszymi dziećmi? Czy po wartym kilka tysięcy kursie asertywności u wybitnych znawców tematu, zechcemy się podzielić nową wiedzą z potomnymi, czy może zaczynamy ją wykorzystywać przeciwko nim?
Dzieci rodzą się asertywne z natury i nie ma w tym nic złego. Na przestrzeni dorastania, korzystają ze swojej asertywności, jako narzędzia do wyrażenia własnego zdania, zamanifestowania swojej odrębności i sprzeciwu przeciw czemuś, czego ewidentnie nie chce. W oczach tej bezbronnej istoty to rodzaj komunikatu: „jestem człowiekiem, podobnie jak ty; mam swoje upodobania i właśnie deklaruję, że nie podoba mi się kolor zielony na moim talerzu”. W oczach dorosłego, każdy przejaw asertywności naszej latorośli zdaje się mieć tylko negatywne konotacje. Jest dla nas oznaką buntu/nieposłuszeństwa/pyskowania/bezczelności/niewdzięczności/brakiem taktu/empatii i jeszcze wiele innych…
Zastanówmy się przez chwilę, czy nie wysyłamy tym samym naszym dzieciom sprzecznych sygnałów? W przypływie rodzicielskich uczuć, tłumaczymy szkrabom, że ich zdanie jest dla nas ważne, po czym je lekceważymy; mało tego, dokładamy im komentarz naszej dezaprobaty. Kiedy sami nie jesteśmy przekonani do jakiegoś pomysłu i głośno mówimy NIE, przyklepujemy je etykietką, głoszącą „nie znaczy nie, uszanuj to!” i konsekwentnie swojego nie bronimy. Kiedy zaś dziecko ma odwagę sprzeciwić się naszej decyzji, usłyszy jedynie: „co znaczy nie? Zjesz brokuły i koniec dyskusji!”
Z każdą taką sytuacją, nasze pociechy uczą się, że ich „nie” słabnie, a nasze urasta w siłę. Dorastają w przekonaniu, że nie mają prawa głosu, skoro mama i tak wie lepiej. Odbieramy im tę wielką moc, którą mają w sobie tylko po to, żeby za kilkanaście lat musieli wzbogacać kieszenie autorów kolejnych kursów, warsztatów i poradników kształcących w nich na nowo to, co my – dorośli – tak konsekwentnie w nich zdeptaliśmy…
Zdaję sobie sprawę, że nie każda sytuacja pozwala na autonomię naszych maluchów i niekiedy mimo szczerych chęci nie możemy wziąć ich zdania pod uwagę (np. kiedy buntują się przed wejściem do przedszkola, podczas gdy my jesteśmy już spóźnione do pracy), ale czy nie możemy odpuścić im w tych mniej znaczących kwestiach? Czy konieczne są kłótnie nad talerzem zieleniny? Czy naprawdę nie możemy zostać na placu zabaw jeszcze 5 minut? Czy konieczne jest przy każdym spotkaniu całowanie w policzek cioci Krysi, za którą nie przepada nasze dziecko? Czasami warto pozwolić dzieciom zamanifestować swoją asertywność. Choćby dla praktyki, by nie zanikła.
Przyjaźnie
Dzieciństwo to czas nawiązywania nowych przyjaźni. Dzieci radzą sobie na tym polu zdecydowanie lepiej, niż dorośli. Są otwarte, szczere, mówią co myślą i przede wszystkim – potrafią wybaczać. Zdarza się, że w ciągu kilku minut pokłócą się na śmierć i życie, po czym równie szybko zapomną o wszystkim i będą bawić się w zgodzie godzinami, przynajmniej do kolejnego konfliktu.
Zależy nam na tym, aby nasze dziecko otaczało się życzliwymi ludźmi; aby nawiązywało długie przyjaźnie z osobami, na które zawsze będzie mogło liczyć. Mimo to ingerujemy w ich znajomości, często wręcz nakazując, bądź zakazując kumplowania się z tym, czy tamtym. „To nie jest towarzystwo dla Ciebie” – mówimy enigmatycznie, nie rozwijając tematu, w zamian za to sugerujemy naszym pociechom, by zaprzyjaźniły się z kolegą, który ewidentnie im nie odpowiada, tylko dlatego, że jest grzecznym, spokojnym dzieckiem.
Niestety, sama łapię się na tym, że narzucam pewne znajomości (lub raczej ich brak) mojemu Synowi, który właśnie kończy pierwszą klasę, tylko po to, by uniknąć „problemów wychowawczych”, albo nie musieć zapraszać do domu niesfornych kolegów, którzy, niczym tornado, niszczą wszystko, co napotkają na swojej drodze, nie mówiąc przy tym przepraszam, o dzień dobry nie wspominając…
I o ile w tej kwestii zamierzam trzymać rękę na pulsie, zwłaszcza w okresie dojrzewania, to myślę, że na etapie piaskownicy należy jednak pozwalać naszym maluchom decydować, z kim chcą się zadawać. Nie stygmatyzujmy dzieci sąsiadów ich własnymi przywarami, bo te dzieci naprawdę nie są niczemu winne. My również nie przyjaźnimy się ze wszystkimi i z pewnością nie życzylibyśmy sobie, by ktoś nam wybierał znajomych. A wspomniana już wcześniej dziecięca – rozbrajająca wręcz szczerość, daje nam gwarancję, że jeśli nie spodoba im się nowy kompan z piaskownicy, z pewnością nam o tym zakomunikują, nie czekając na naszą opinię.
Pasja
Pamiętacie z własnego dzieciństwa takie zdanie: „Najpierw lekcje, potem gra w piłkę/rower/wyjście z koleżankami, itp. (odpowiednie skreślić)” Ja pamiętam. Uwielbiałam spotykać się z przyjaciółkami, jeździć na rowerze, i czytać książki (niestety jakoś nie lektury), a słysząc te słowa, odechciewało mi się wszystkiego. Nie rozumiałam, dlaczego muszę porzucić Anię Shirley na rzecz dr Judyma, do którego sympatią nie pałałam i dziś nasze dzieci z pewnością również tego nie rozumieją.
Tymczasem sporo mówi się w dzisiejszych czasach o tym, jak ważna w życiu każdego człowieka jest jego pasja. Wielkie korporacje na świecie same wręcz nakłaniają pracowników do znalezienia hobby, umożliwiając im również czas na jego realizację. Badania dowodzą bowiem pozytywny wpływ naszej pasji na produktywność i kreatywność, gdyż czas spędzony na przyjemnościach – do jakich zdecydowanie zaliczamy nasze hobby – jest, niczym ładowanie akumulatorów, a co za tym idzie, wracamy do pracy z werwą i świeżym spojrzeniem, gotowi do działania.
To samo dotyczy naszych dzieci, a mimo to na tym polu również potrafimy skutecznie podcinać im skrzydła. Już czuję na sobie Wasz lincz, kiedy oto nakłaniam do porzucenia biologii i matematyki na rzecz piłki nożnej, gier komputerowych, czy składania modeli (na marginesie, czy dzisiaj składa się jeszcze modele, czy wyparły je ozoboty?). Nie w tym rzecz! Myślę jednak, że wciąż jeszcze zdarzają się rodzice, którzy zbyt mocno skupiają się na ocenach, nie zauważając, że ich cherubinek męczy się w pocie czoła, by być najlepszym z fizyki, która kompletnie go nie interesuje tylko dlatego, że tego wymagają od niego rodzice, przy wtórze babć i wszelkich innych krewnych. Wmawiamy dzieciom, że nauka jest ważna, że muszą iść na studia, aby być „kimś” (no właśnie – kim?) i od najmłodszych lat wystartować w wyścigu szczurów, a tymczasem może się okazać, że nasz potomny ma smykałkę zwyczajnie do majsterkowania i gdybyśmy tylko mu na to pozwolili, zostałby najlepszym – i najszczęśliwszym zarazem! – mechanikiem samochodowym w całym mieście. Ale my pniemy się „wyżej” i kreujemy go na nieszczęśliwego lekarza, menedżera, wreszcie zestresowanego prezesa wielkiej korporacji, której działania zwyczajnie nie czuje, ale z papierów wynika, że nadaje się do zarządzania ludźmi i biznesem.
W całym tym dążeniu do wychowania mądrego dziecka, zapominamy, że mądrość to nie tylko wiedza nabyta w szkole, to nie koledzy z dobrego domu, to nie bezwzględne posłuszeństwo, ani przekonanie, że bazgroł, zwany żyrafą jest najładniejszy. Mądre dziecko, to takie, które ma własne zdanie i nie boi się go wypowiadać; to takie, które potrafi zweryfikować, kto jest wart jego zaufania i przyjaźni; to takie, które potrafi stworzyć własną hierarchię wartości i spełniać się w tym, co naprawdę lubi; to takie, które potrafi przyjąć na siebie konstruktywną krytykę i zdaje sobie sprawę, że nie musi brylować we wszystkim. Kiedy poluzujemy odrobinę pępowinę naszym dzieciom, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że stojąc z boku zauważymy, iż wiele z tych rzeczy one już potrafią. Pozwólmy im rozwijać skrzydła, a kiedyś nam za to podziękują.