O buncie dwulatka będzie. Nie, nie, nie! Nie musisz robić notatek, bo nie zamierzam Ci niczego doradzać; nie znajdę remedium na bunt dwulatka u Twojego dziecka i nie dowiesz się z tego wpisu, jaką przyjąć strategię w zwalczaniu tego fenomenu. Opowiem Ci po prostu moją historię. Brzmi, jak początek baśni, wiem, ale baśniowo nie będzie. Jeśli chcesz czytać dalej, rozsiądź się wygodnie, zaparz sobie ulubioną kawę/herbatę/a może nalej kieliszek wina, i… czytaj…
W przeciwieństwie do mojej Latorośli nr dwa, moje pierwsze Dziecię bardzo wyraźnie, wręcz książkowo zaakcentowało ten sławetny etap rozwoju, jakim jest bunt dwulatka. Były wrzaski, tupanie nogami, wymuszanie płaczem (a raczej próby wymuszania płaczem, bo byliśmy z Mężem nieugięci w tej kwestii – i chwała nam za to!), siadanie na chodniku i akcja typu: „nigdzie nie idę”, walenie głową w ścianę (a także o szczebelki łóżeczka!), słowem wszystko, co tylko można sobie wyobrazić i podpisać jako bunt dwulatka. Wszystko to, plus w gratisie – wybieganie na ruchliwe ulice, wprost pod koła samochodów. Serio! Nie wiem do dzisiaj, czy to jakaś podświadoma, nieodparta potrzeba adrenaliny, czy manifest w stylu: „mamusia się tak fajnie wścieka, kiedy to robię, że przy najbliższej okazji wyprowadzę ją z równowagi jeszcze raz, niech ma!”. Cokolwiek to było, przynosiło pożądany skutek, bo za każdym razem, kiedy Stwór wyrywał się z mojej ręki i biegł w kierunku nadjeżdżającego samochodu, ja dostawałam naraz ataku paniki, wściekłości, palpitacji serca, dezorientacji i załamania nerwowego, i pewnie czegoś tam jeszcze…
Oczywiście nie muszę dodawać, że wszelkie tłumaczenia, że tak nie robimy, że można sobie zrobić krzywdę, spowodować wypadek, że pan policjant da mandat, że mamusia się denerwuje, że to niebezpieczne, bla bla bla, nie przynosiły absolutnie żadnych rezultatów. Pojawiały się także próby przekupstwa oraz szantażu, ale to też na krótką metę, bo ulica pełna pędzących aut była dla mojego Syna większym atraktorem, niż sklep zabawkowy, czy wystawa klocków lego. Jak to mówią – ani prośbą, ani groźbą.
Po jakimś czasie samotnej walki wręcz, wykończeni, bezradni, zdesperowani i przekonani o swojej beznadziejności, postanowiliśmy z Mężem poprosić o radę ekspertów w dziedzinie wychowania, czyli naszych własnych rodziców. Rada była krótka, acz treściwa – „klapsa na d*** i się skończy”. Nawet moja ukochana Babcia, najlepsza Babcia na świecie, która muchy by nie skrzywdziła, przyłączyła się do loży ekspertów i agitowała na rzecz klapa na tyłek „raz a porządnie”. Co jest? – pomyślałam. Czy oni wszyscy nie wiedzą, że era kar cielesnych już dawno minęła!? Przecież to, jak cofanie się w rozwoju i próba tworzenia relacji opartej na strachu; a gdzie szacunek!? miejsce na dialog!? rodzicielstwo budowane na wzajemnym zrozumieniu, partnerstwie!? Nie! Klapsy nie wchodzą w grę!
Nie uderzę swojego dziecka!…
I pozostałam wierna swojej ideologii, że nie tędy droga, aż do momentu, kiedy któregoś pięknego, słonecznego popołudnia wracałam z Synkiem ze spaceru – pech chciał, że akurat wzdłuż dość ruchliwej drogi. Pierworodny do ostatniej chwili wykorzystywał sytuację. Z zewnątrz musieliśmy wyglądać dość komicznie, na pewno nie jak matka idąca z dzieckiem na spacer za rączkę – bardziej jak kobieta taszcząca worek kartofli, do którego dostało się żywe stworzenie, wierzgające nogami na boki i wyrywające się w stronę jezdni. Po 200m miałam zakwasy w ramionach, byłam zmęczona, spocona, zdruzgotana, z poczuciem totalnej klęski na polu wychowawczym, a mimo to musiałam dalej walczyć z niepojętym zapałem Syna by wskoczyć pod samochód. Przeczołgałam go niemalże po ziemi na drugą stronę, bliżej osiedla, gdzie ruch pojazdów nie był już tak nie bezpieczny, po czym… wymierzyłam mu klapsa na tyłek………………………..
Polały się łzy…
Tyle, że to nie były łzy ofiary, a oprawcy… Mój Stwór zacisnął zęby. Myślę, że poczuł. Musiał poczuć, bo moja dłoń i owszem. Milczymy oboje, patrząc sobie prosto w oczy, niczym w scenie z westernu. Ja nadal ryczę, coraz żałośniej, a On*………… przez zaciśnięte zęby… śmieje mi się prosto w twarz…………………….
To był pierwszy i ostatni raz, kiedy podniosłam na Niego rękę. Do dziś pamiętam całe zajście w najdrobniejszych szczegółach, choć minęło już spoooro czasu (a pisząc to – dokładnie 6 lat). Myślę, że Syn już dawno zapomniał, ale ja nie zapomnę. NIGDY! W tamtym momencie zwątpiłam we wszystko, w co wierzyłam i dałam się ponieść głosom doradców, które odbijały się echem w mojej głowie: „za moich czasów dzieciak dostał porządne lanie i przez miesiąc pamiętał”, „co to za czasy, żeby rodzic nie mógł pokazać, kto tu rządz!?”, „zbyt pobłażliwi jesteście dla niego”, „specjalnie to robi, bo wie, że nie ma z tego tytułu żadnych konsekwencji”, „co to znaczy, że się nie bije? To dla dobra dziecka! Należy się, to trzeba przylać i już”, „Od jednego klapsa świat się nie zawali!”. Mój się zawalił…
Spytacie, czy ów zakazany klaps odniósł pożądany skutek – otóż nie, nie odniósł, co raczej było do przewidzenia. Po buncie dwulatka nastał bunt 3-, 4-, 5-…itd, 8-latka, i dziś już wiem, że należy spodziewać się kolejnych. Akcja ‘to ja wbiegnę pod samochód’ trwała jeszcze kilka dobrych tygodni, aż nastała jesień, zaczęło częściej wiać, padać i szybciej się ściemniać, więc i czasu na dworze spędzaliśmy odpowiednio mniej. Zapędy Synka ustały, a wraz z nimi wrócił mój spokój wewnętrzny. Choć dzisiaj pisząc ten tekst serducho wciąż jeszcze łomoce…
BO NIE BIJE SIĘ DZIECI!!!
Wiem – obiecałam nie doradzać nikomu w kwestiach wychowawczych, ale to jedno muszę i będę powtarzać każdemu: NIE BIJE SIĘ DZIECI! i tyle! Nie ważne, czy to jeden, jedyny klaps, czy regularne cotygodniowe lanie. Wymierzenie „sprawiedliwości” w taki sposób jest objawem najbardziej prymitywnego sposobu podporządkowania sobie drugiej istoty. A my przecież nie chcemy podporządkowywać sobie naszych dzieci. Zależy nam, żeby wyrosły na ludzi niezależnych, świadomych swoich wartości, szanujących drugiego człowieka. A gdzie się podziewa nasz szacunek do dziecka w chwili, w której przywalamy mu w dupsko i to w dodatku na ulicy, wśród przechodniów (którzy nota bene patrzą i dopingują, bo przecież po co zareagować)? Wstyd mi do dzisiaj… NIE BIJE SIĘ DZIECI! Po prostu…
*Synu, kocham Cię!