O czym marzy każda matka? Poza chwilą spokoju i filiżanką ciepłej kawy, oczywiście ? By być wzorem dla swoich dzieci. By jako dorośli ludzie mówili: „tego nauczyła mnie mama i chcę to powielać”. By być dla nich nie tylko matką, ale i przyjaciółką, oparciem, kimś, kto zawsze będzie stał po ich stronie i nigdy nie oceni, nie zawiedzie, zawsze spróbuje zrozumieć i wybaczy największe błędy.
Ale jak? Jak?!
Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, myślałam naiwnie, że wystarczy przeczytać wszystkie poradniki o wychowaniu, zebrać przyswojoną wiedzę w całość i dawkować adekwatnie do wieku i sytuacji, jak lekarstwo z apteki. Chłonęłam, niczym gąbka wszystkie publikacje, jakie znalazłam w dziale „macierzyństwo”, a im więcej czytałam, tym więcej było we mnie wątpliwości, czy podołam…
Nie chcę tak!
Wiedziałam natomiast, czego na pewno nie chcę – a to już spory sukces. Nie chciałam być zrzędliwą, zaborczą matką, która swoim zachowaniem kreuje w dziecku poczucie winy i przynależności do niej. Nie chciałam, by moje dzieci bały się pojechać na wycieczkę szkolną w obawie, że to ja źle zniosę rozłąkę, że są mi winne dozgonną obecność i kontakt telefoniczny 24h, spowiadając się z każdego kroku.
Nie chciałam także relacji opartej na hierarchii wyższości, bo poza metryką i wzrostem – nie różnimy się przecież wcale. Nie chciałam, by kiedykolwiek się mnie bały. By kiedykolwiek poczuły, że lepiej – bezpieczniej będzie coś przede mną zataić, niż wyznać prawdę. Nie chciałam, by czuły się gorsze od innych, dlatego unikam porównań i wytykania błędów. Nie chciałam, aby nasz wspólny czas przemijał na gapieniu się w ekran telewizora lub telefonu. Nie chciałam budować między nami muru, do którego przywykną i który ciężko będzie zburzyć.
Nie chciałam też, aby kiedykolwiek musiały być świadkami moich słabości, gorszych dni i bezradności. To jednak szybko się zmieniło, bo z biegiem czasu dotarło do mnie, że to kreowanie fałszywego obrazu, oszukiwanie i – co gorsza – kodowanie w dzieciach braku przyzwolenia na własne słabości. Nie chcę tego! Nie chcę, aby kiedykolwiek musiały przed kimś cokolwiek udawać. A już tym bardziej przed samym sobą.
Macierzyństwo idealne…
Mając do dyspozycji dość szeroki wachlarz cech, na których nie chcę budować swojej relacji z dziećmi, zaczęłam się zastanawiać, jak właściwie miałoby wyglądać idealne macierzyństwo. Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej oddalałam się od jakichkolwiek teorii, które niekoniecznie sprawdzały się w praktyce. W międzyczasie moje dzieci dorastały, zyskując coraz większą samodzielność nie tylko manualną, lecz przede wszystkim w zakresie podejmowania własnych decyzji, gustu, pasji, czy wizji przyszłości. Zrozumiałam, że jako matka muszę przede wszystkim nadążać za własnymi dziećmi, zamiast usilnie starać się dopasowywać ich zachowanie do wyuczonych teorii. Bo o ile ma rację każdy, kto powie, że kolor niebieski zmieszany z żółtym da nam zielony, o tyle każdy człowiek jest inny. I choć na naszą osobowość składają się tysiące, jeśli nie miliony barw, to każdy z nas będzie reagował inaczej na te same sytuacje i każdy będzie stanowił indywidualny odcień rzeczonej zieleni.
Bo w jednym worze zmieści się… jeden
Jako matka dwójki dzieci mogę śmiało powiedzieć, że nie da się upchnąć ich do przysłowiowego ‘jednego wora’. Bo każde z nich jest inne. Każde ma własną osobowość, inaczej reaguje na te same zdarzenia, inaczej okazuje swoje emocje, ma odmienne potrzeby i komunikuje je w zupełnie inny sposób. Janusz Korczak słusznie zauważył, że „dziecko to także człowiek, tyle, że mały”. Traktujmy więc dzieci, jak ludzi! To takie proste! Pamiętam sytuację, gdy parę lat temu złapałam się na własnej hipokryzji, tłumacząc Synkowi, że nie wolno wrzucać ubłoconych zabawek do basenu, bo niepotrzebnie brudzi się wodę. „Mamo, ale oni wszyscy tak robili, więc i ja chciałem” – tłumaczył się, wskazując na grupkę dzieci, która rzeczywiście bawiła się w najlepsze, ciskając załadowane piaskiem wiaderka wprost do basenu z czystą wodą. „Widzę, kochanie, ale ty bądź sobą. Nie jesteś ‘wszyscy’, pamiętaj. Jesteś sobą i nie musisz oglądać się na to, co robią inni, ani ich naśladować. Możesz podejmować własne decyzje.” No właśnie…
Prawo większości = rozproszona odpowiedzialność
Czy usiłując za wszelką cenę dopasować zachowanie moich dzieci do książkowych teorii, nie zachowuję się przypadkiem jak te dzieciaczki w basenie? Wszyscy tak robią, więc ja też spróbuję, choć gdzieś z tyłu głowy coś podpowiada mi, że to nie do końca słuszna decyzja, ale co mi tam… Prawo większości działa całkiem nieźle, jednak idzie z nim w parze rozproszona odpowiedzialność. Nie znajdziemy winnego. Nikt nie weźmie na siebie odpowiedzialności za skutki uboczne. Podobnie, jak w wychowaniu według bestsellerów. Sprzedają się świetnie, a liczba zadowolonych, czy może raczej zachwyconych świeżą ideą rodziców stale rośnie, ale czy ktokolwiek spojrzał przy tym na MOJE dzieci? Czy ktokolwiek przewidział, jak to się ma do ich charakteru, potrzeb, upodobań? Teorie mogą działać na większość, mogą być poparte statystyką i badaniami, jednak nie można nam zapomnieć, że na końcu tego łańcuszka jest CZŁOWIEK… Człowiek, który jest odrębną jednostką. Jedyną i niepowtarzalną. Wyjątkową. Nie ma drugiej takiej.
Intuicja kluczem do sukcesu
Nie odkryję Ameryki, kiedy powiem – czy raczej napiszę tu, że panaceum na wszystkie powyższe wątpliwości stała się moja INTUICJA. To jej ufam podczas tej przejażdżki, jaką jest wychowawczy rollercoaster. Codzienność osadza nas w tak różnych kontekstach, doświadczamy tak różnych emocji, a nasze reakcje na te same sprawy zależą od tylu czynników, że nie wystarczy przywołać w myślach numeru strony wraz z podpunktami a) czy b), by wdrożyć odpowiednią metodę. Sprawdza się za to empatia, otwartość i chęć poznania przyczyny zachowania, a także indywidualne podejście, zamiast oceny z kategorii: dobre/złe, nagroda/kara…
Czy moja metoda jest słuszna? – NIE WIEM! Z pewnością nie opatentuję jej tylko na podstawie własnych doświadczeń, ale mogę z czystym sumieniem polecić ją wszystkim rodzicom. Nie zagwarantuję, że konkretne działania przyniosą oczekiwany skutek, za to GWARANTUJĘ, że spojrzenie na własne dziecko z dystansu, jako indywiduum, dostarczy wielu cennych informacji, na których można zacząć budować wspólne relacje oparte na zrozumieniu. Ileż razy zastanawiamy się, czytając kolejne poradniki, czy uczestnicząc w kolejnych webinarach, co ja robię nie tak? Dlaczego u innych to działa, a u mnie nie? Gdzie robię błąd? Być może tkwi on właśnie w zbyt wiernym odtwarzaniu wyuczonych metod, zamiast próbie dopasowania ich do tej nieskończoności puzzli, z jakich składa się nasze dziecko.
To jak z tym indykiem…
Niedawno rozmawiałam na ten temat z przyjaciółką, która powiedziała mi: „Wiesz, to zupełnie jak z tym indykiem, któremu obcinano skrzydła”…
– Nie rozumiem – stwierdziłam.
– Nie znasz tej anegdoty? – zdziwiła się.
Pokiwałam przecząco głową, na co znajoma opowiedziała mi taką historię:
Na Święto Dziękczynienia mama co roku piekła indyka, któremu zawsze obcinała skrzydła, przed włożeniem do piekarnika. Córka spytała ją pewnego razu, po co ten zabieg, ale w odpowiedzi usłyszała, że matka robi dokładnie tak, jak to robiła jej matka. Dociekliwa córka udała się więc do babci z tym samym pytaniem, lecz ta odesłała ją do prababki, od której nauczyła się obcinania skrzydeł indykowi. Prababka zaś odpowiedziała po prostu: „Wiesz, wnusiu, w moim domu piecyk był tak maleńki, że indyk w całości się nie mieścił”.
Morał z tej zabawnej historyjki jest prosty: często powielamy pewne schematy bez zastanowienia, tylko dlatego, że ktoś przed nami uznał, że działają. Ani babce, ani matce nie przyszło do głowy, by chociaż spróbować upiec indyka w całości. Bo skoncentrowały się na autorytetach, zamiast na poszukiwaniu własnych rozwiązań, na miarę własnych możliwości.
Czasy się zmieniają i świat idzie naprzód. Marzę zatem, by moje dzieci po latach potrafiły odwzorować raczej otwartość myślenia, próbę podjęcia samodzielnych działań i chęć poznania, zamiast automatycznie i bezmyślnie obcinać skrzydła indykowi z anegdoty.