„Siedzenie w domu z dziećmi to nie praca!” – słyszę średnio raz w miesiącu z ust tych, którzy „naprawdę pracują”. Naprawdę znaczy, że „mają prawdziwą pracę”. A prawdziwa to taka, do której trzeba wstawać wcześnie rano. Do której trzeba codziennie chodzić. W której jest szef i jego widzimisię. W której są projekty, terminy i stres, wredna zołza z pokoju obok i przełożony z chimerami. Taka, za którą ktoś ci płaci. Taka, którą możesz śmiało zawrzeć w jednym słowie w rubryce ‘zawód’. Taka z pakietem socjalnym, urlopem i chorobowym. No wiesz – prawdziwa praca, a nie siedzenie w domu z dziećmi…
Bo ja siedzę i nic nie robię
XXI wiek stanął za nami murem. Za nami – kobietami, które „pełnoetatowo” wychowują swoje dzieci. Coraz częściej można spotkać się z opinią socjologów, którzy wyceniają naszą pracę (!) wyżej, niż wynosi najniższe krajowe wynagrodzenie. Bo wyliczyli, że potrafimy być nianią, kucharką, nauczycielką, sprzątaczką, pielęgniarką, psychologiem, kierowcą i specem od logistyki w jednym. Ja co prawda nigdy nie potrafiłam nazwać swoich obowiązków stricto pracą, ale nie zmienia to faktu, że mam w domu sporo zajęć, a mimo to, wciąż słyszę o sobie, że nic nie robię. Bo przecież kobiety, które pracują na etacie po pracy również muszą zająć się domem, zrobić zakupy i ugotować obiad dla rodziny. Oczywiście. Jednak w przypadku takich mam każdy domowy posiłek, upieczone ciasto, czy usunięta plama z nowej bluzki urasta do rangi niezwykłego wyczynu, podczas gdy moje domowe obiady, wysprzątane mieszkanie, czy czas spędzony z dziećmi ma się za nic.
Zawód: Matka
Owszem, nie pracuję zawodowo. Moim przełożonym są moje dzieci, przy których ciężko cokolwiek zaplanować. Jestem przy nich, gotowa odwieźć je do szkoły i przedszkola, do lekarza, na zajęcia dodatkowe. Nie mam z tego tytułu żadnej taryfy ulgowej. Nie mam też urlopu, ani opcji chorobowego, nie wspominając o prawie do strajku. Bo dzieci są głodne mimo mojego przeziębienia, migreny, czy zwyczajnego lenistwa. Nikt nie wysyła mnie w delegację, czy na szkolenie do luksusowego hotelu, gdzie – mimo, iż służbowo, jesteś w stanie zjeść kolację w spokoju. Moje spotkanie integracyjne to wyjście na plac zabaw, albo piknik przed domem z kanapką na tekturowym talerzyku i sokiem z pomarańczy, którego produkcja zostawiła klejące plamy na kuchennym blacie. Mojej premii nie przeliczę na zagraniczne wakacje dla całej rodziny, ani nawet na weekend na Mazurach, czy nowe buty. Bo moja premia to wciąż jeszcze malutkie rączki zaciśnięte mocno wokół szyi i kolorowa laurka z napisem „Kohanej Mamusi” – pisane przez samo „h”, bo jakże by inaczej. A moja wypłata to ich szczery uśmiech co rano, buziak na do widzenia i brudne skarpetki po powrocie z piaskownicy.
Nie czuję się lepsza, ale z pewnością NIE jestem gorsza!
Jestem MAMĄ, jak każda inna matka! Tyle, że brak pracy jako takiej zatrzaskuje przede mną wszelkie drzwi. Nie mam prawa narzekać na cokolwiek, bo w odpowiedzi słyszę litanię innych matek, które przecież pracują, więc z założenia – mają gorzej. Nie mam prawa choćby mimochodem napomknąć o zmęczeniu… Bo na zmęczenie trzeba sobie w dzisiejszym świecie zasłużyć. Ciężką pracą… Powątpiewa się w mój intelekt, bo przecież jak – siedząc (!!!) w domowym zaciszu, przy dźwiękach Majki Jeżowskiej, czytając o przygodach Paddingtona – można wypowiadać się na poważne tematy gospodarcze, ekonomiczne, czy te z dziedziny psychologii!?
Co ja wiem o życiu?…
Zdarzają się sytuacje, w których mojego zdania w ogóle nie bierze się pod uwagę. Bo przecież wszystko, co wiem o życiu sprowadza się do wywabiania plam, orgiami, ogórkowej i przedszkolnych piosenek o żabkach. A ostatnio oberwało mi się przy okazji strajku nauczycieli. Tym razem za to, że mam… lepiej. Mimo, iż na co dzień deprecjonuje się moje umiejętności i zajęcia, wpędzając mnie w kompleksy i poczucie niedowartościowania, tym razem – o ironio! – poczułam na sobie oddechy zazdrości. Tylko dlatego, że nie muszę kombinować, co zrobić z dziećmi, gdy szkoła zamknięta. I znowu źle. Znowu niedobrze. Znowu moja wina…
Tymczasem…
Domyślam się, że czasem jest Ci ciężko. Że szef wymaga dwustu procent normy, a w domu niczym wierny pies wita Cię sterta prania i dzieci czekające na bajkę na dobranoc. Tak bywa. Mimo wszystko nie masz pojęcia, jak wygląda mój dzień. Wiedz, że mnie także czasem pęka głowa, bo podczas, gdy Ty w pracy możesz choć na chwilę nie myśleć o domowych obowiązkach, ja w domu mam czasami prawdziwy Armagedon, a moje największe marzenie to 5 minut sam na sam w toalecie bez ‘mamo!’. Mimo migreny, która jest moim częstym gościem, MUSZĘ zrobić obiad przynajmniej dla Synka. Bo jest ‘bezglutenowcem’, który nie naje się zamówiona pizzą, czy schabowym z cateringu.
To nie licytacja!
Znudziło mi się tłumaczenie wszystkim dookoła, że wychowanie dzieci nie jest równoznaczne z siedzeniem na kanapie. Są dni, kiedy nie mam czasu na nic. Wychodzę rano o misce owsianki i praktycznie nie ma mnie w domu, bo cały dzień jeździmy z miejsca na miejsce, a ja mimo upału tuszuję apaszką plamę po kawie na koszuli. Są też takie, kiedy nie muszę nastawiać budzika ani nakładać makijażu i mogę w spokoju delektować się kawą na wciąż jeszcze nieurządzonym tarasie. Nie narzekam! Bo to nie jest licytacja. To kwestia wyboru i świadomych decyzji. Mój Mąż, który w ramach swojego zawodu często podróżuje, z pewnością nie mógłby sobie pozwolić na taki tryb pracy, gdybym ja również pracowała na etacie. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest w takiej sytuacji. Wiem tez, że nie każdy by się w niej odnalazł. Znam wiele kobiet, które bardzo lubią swoją pracę i nie wyobrażają sobie życia bez możliwości dalszego rozwoju na gruncie zawodowym. Znam też takie, które świadomie rezygnują z kariery (brzmi szumnie), by spełniać się w roli matki, dla której w ich mniemaniu nie istnieje nic piękniejszego, niż czas, który mogą bez reszty ofiarować swoim dzieciom. I one także są szczęśliwe.