Usłyszałam kiedyś, że skoro nie pracuję zawodowo, nie podlegam gratyfikacji co do wartości mojej osoby. Słowem – nie mam powodów do dumy, jestem bezwartościowa i nie mogę (a przynajmniej nie powinnam) oczekiwać, że ktokolwiek będzie opiewał nad moimi sukcesami, gdyż takowych po prostu nie ma. Nie można przecież nazwać sukcesem dnia spędzonego z dzieckiem, ugotowania obiadu, czy upieczenia urodzinowego tortu, bo przecież: skoro i tak nie miałam nic innego do roboty…
To było 7 lat temu. Powinnam już dawno zapomnieć i rzeczywiście są chwile, kiedy mam wrażenie, że zapomniałam. To moment, gdy zbieramy z dzieciakami kasztany, nie spiesząc się donikąd; gdy odwożąc je rano do szkoły/przedszkola, słyszę „miłego dnia, mamusiu!”; albo gdy goście zachwycają się moim domowym ciastem, a ja na pytania skąd mam przepis mogę z dumą odpowiedzieć, że to moja autorska receptura… To piękne chwile, kiedy pamiętam o tym, że jestem ważna! Że nie mierzy się mnie ilością tytułów przed nazwiskiem, stanowiskiem na umowie o pracę, czy zasobnością portfela.
7 lat to jednak wciąż za mało, by zapomnieć… I są chwile, kiedy te słowa wracają, by rozbrzmieć w mojej głowie, skutecznie odciągając od marzeń o własnym sukcesie. Ba! Nawet o prawie do takich marzeń. To te momenty, kiedy podcięte skrzydła zwiotczały na tyle, że ciężko im wzbić się do lotu, a jednocześnie wciąż walczą, by udowodnić wszystkim dookoła, że dam radę.
Udowodnij
I to chyba największy ciężar. Brzemię tych słów, które uzależniło mnie od prób kompulsywnego wręcz udowadniania (nawet nie wiem, komu), że potrafię. Kosztem czasu dla siebie, asertywności, własnego zdania, marzeń, czy wreszcie własnego zdrowia… Byle wytrwać, byle się nie poddać, byle udowodnić światu, że przecież wszystko potrafię… Bez niczyjej pomocy. Bez wsparcia. Bez sił witalnych, ale za to z jednym celem: by wszyscy widzieli!
Ten wyniszczający i chory mechanizm na długo osadził mnie w rzeczywistości, w której każde działanie podszyte jest lękiem o opinię innych. „Walcz!”, „Nie poddawaj się!”, „Dasz radę!” dudniło w mojej głowie, niezależnie od poziomu zmęczenia, kompetencji, czy ochoty, bo przecież odpuszczanie jest dla słabych i niezdecydowanych… Obawiałam się, że gdy odpuszczę, dam ludziom pożywkę do oceny mojej osoby. Dam jednocześnie dowód na prawdziwość tych nieszczęsnych słów – odpuściłam, poddałam się, nie dałam rady, a więc skąd wziąć powody do dumy?
Dziś patrzę na to wszystko inaczej. Stoczyłam wewnętrzną walkę, która pokazała mi, że nie zawsze trzeba walczyć za wszelką cenę. Nie zawsze też ta walka oznacza wygraną. Czasem odpuszczenie czegoś wymaga od nas większej odwagi i determinacji, niż uparte dążenie do celu. Wystarczy tylko zmienić perspektywę, by to dostrzec.
Czasem poddać się wymaga więcej odwagi, niż stanąć do walki
Najlepszym przykładem, jaki mogę przytoczyć jest chociażby przyjście na świat moich dzieci. Długo nie mogłam pogodzić się z myślą, że nie urodzę ich siłami natury. Umniejszałam sobie w myślach, bo przecież co ze mnie za kobieta, co za matka, która nie potrafi urodzić własnych dzieci bez pomocy skomplikowanej aparatury medycznej, sterylnych narzędzi i ludzi w białych fartuchach? Mogłam walczyć, mogłam przecież do końca trwać przy swoim… Tyle, że niewykluczone, że byłby to rzeczywiście koniec… Odkładając na bok własną dumę i chęć udowodnienia światu, że się nie poddam, mogę dziś co wieczór kładąc się spać, patrzeć na dwa najsłodsze Stworzenia, wsłuchiwać się w ich spokojny oddech i czuć przeogromną, nieocenioną wręcz wdzięczność, że są przy mnie.
Ale są także kwestie, w których nie odpuszczam i mimo niepowodzeń i przeciwności losu – nie poddaję się. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z bezglutenową kuchnią, o której jeszcze 4 lata temu nie miałam zielonego pojęcia. Miałam do wyboru – poddać się i karmić Syna produktami zamówionymi w sklepach internetowych, albo walczyć, próbować, kombinować, wierząc, że pewnego dnia odniosę sukces na bezglutenowym polu bitwy.
Cenne lekcje
Nie żałuję podjętej decyzji, „zmarnowanych” pieniędzy, ani czasu, bo uważam, że wbrew pozorom, nie poszły na marne. Traktuję je jako inwestycję w to, co dziś potrafię. A zdrowie mojego Syna jest dowodem na to, że intuicja mnie nie zawiodła i dobrze zrobiłam, podejmując kolejne próby naszych kuchennych rewolucji.
Co ciekawe, z ust osób, które jeszcze niedawno powtarzały mi: „daj spokój, nie męcz się z tym, nie warto, nie dasz rady…” dziś słyszę szczery podziw i gratulacje. I, co dziwne – choć to miłe, wcale mi nie schlebia. Bo dziś już wiem, że nie jest ważne, co mówią inni. Nie uczę się kuchni bezglutenowej dla poklasku, dla komplementów, czy dla oceny innych. Robię to dla siebie, bo wiem, że dzięki temu mogę dać mojemu Synowi to, czego potrzebuje. A ja wiem już dziś, że potrafię i nie muszę tego nikomu udowadniać.
Nowa ja
Za chwilę przypada czwarta rocznica naszych bezglutenowych zmagań. A ja sprzed tych czterech lat i dzisiejsza ja to dwie różne osoby. Tamta – przerażona, niepewna, unikająca ryzyka i zakompleksiona ustąpiła dziś miejsca nowej mnie. To nie oznacza, że dziś wcale się nie boję; że jestem pewna siebie i odważna. Wciąż miewam chwile zwątpienia, popełniam błędy i nadal zdarzają mi się bezglutenowe wtopy. Dzisiejsza wersja mnie traktuje jednak ten czas jako cenną lekcję. Potrafi zauważać swoje sukcesy i cieszyć się nimi, niezależnie od tego, co sądzą inni. Nie przejmuje się niepowodzeniami i wyciąga z nich wnioski na przyszłość. I zna swoją wartość! A to chyba najcenniejszy efekt uboczny „siedzenia przy garach”, jaki można sobie wyobrazić.