Wraz z nastaniem lata i coraz częstszymi wypadami na plażę, co roku zaskakuje mnie ten sam obrazek: otyłe dzieci. I nie są to słodkie bobaski z dołeczkami w podbródkach i paroma fałdkami na udach, które znikają z chwilą, gdy maluszek odkrywa chodzenie. To są naprawdę otyłe dzieci. Dzieci w różnym wieku, od tych maluszków, poprzez przedszkolaki, po nastolatki. Dzieci, które ważą zbyt dużo, jak na swój wiek, czy wzrost. Dzieci, którym wystają brzuchy. To dzieci, które mają problem. A my (znowu!) jesteśmy za to odpowiedzialni!
Otyłość wśród dzieci, choć niestety jest zjawiskiem dość powszechnym, to mam wrażenie, że w Polsce ciągle jeszcze jest tematem tabu. Statystyki (wg WHO) są wręcz przerażające. W 2017r. ponad 30% polskich ośmiolatków ważyło więcej, niż powinno ważyć dziecko w tym wieku. Te liczby rosną z roku na rok, a mimo to nie robimy nic, by temu zapobiec. Widzimy dzieci sąsiadów, kuzynostwa, czy przyjaciółki, ale nie mamy śmiałości odezwać się, by zwrócić uwagę na fakt, że ich dzieciom najwyraźniej coś szkodzi. Czujemy się skrępowani, bo przecież to nie wypada, bo jakim prawem, wreszcie umywamy ręce w myśl zasady: przecież sami mają oczy, to chyba widzą, jak wygląda ich dziecko… Sęk w tym, że być może wcale nie chcą widzieć. Być może potrzebują właśnie tego sygnału z zewnątrz, by dostrzec ogrom problemu. A otyłość jest problemem, i to bardzo poważnym.
Otyłość to nie jedynie kwestia estetyczna.
Dzieci z dużą nadwagą są przede wszystkim narażone na wiele niebezpiecznych schorzeń, takich jak cukrzyca, nadciśnienie, a w późniejszym stadium również miażdżyca. Oprócz tego, dzieci „większe”, niż rówieśnicy zmagają się z depresją, spowodowaną często wykluczeniem ich z grupy. I oczywiście rację przyznam każdemu, kto powie, że to akurat nie wina otyłości, lecz braku akceptacji i leży po stronie tych, którzy wytykają palcami. Mimo to, dzieci nazywane przez innych „grubasami” nie mają w sobie tyle odwagi, by stanąć oko w oko z rodzicem takiego „mądrali” i wykrzyczeć mu prosto w twarz, że najwyraźniej niezbyt dobrze wychowuje swoje dziecko, skoro pozwala mu na wyśmiewanie odmienności. Najczęściej jednak dzieje się to poza wzrokiem dorosłych, a zdarza się też, że nie jest dosłownym wytykaniem palcami, ale np. nie zapraszaniem do wspólnych zabaw, do jednej drużyny, w myśl zasady, że przez niego przegramy, bo biega zbyt wolno, bo nie zmieści się w naszym domku na drzewie, itp.
Dzieci otyłe dorastają w przekonaniu, że są gorsze, mniej atrakcyjne i nie zasługują na uznanie innych.
Mimo to, będę cały czas podkreślać, że to my – dorośli – fundujemy im takie piekło. Jakiś czas temu spotkałam mamę dziecka „plus size”. Nie ukrywała swojego zdumienia, widząc, jak moje dzieci na jednym z festynów piją wodę i jedzą owoce, pokrojone i zapakowane przeze mnie w lunchboxy. „Widzisz?” – zwróciła się z wyrzutem do swojego 5-letniego synka – „dzieci jedzą maliny, a ty tylko słodkie byś jadł”… Po czym nakarmiła go batonikiem (jednym z wielu, jakie miała w torebce) i napoiła sokiem, (który tak naprawdę sokiem był jedynie z nazwy, bo w składzie miał głównie cukier, sztuczne barwniki i aromaty tych wszystkich owoców, które miał tak pięknie wyrysowane na opakowaniu), i przysiadła się do mnie z wózkiem, w którym siedział drugi maluszek, niespełna roczny, w buzi trzymając lizaka… Następnie zaczęła się żalić, że wiele by dała, żeby jej dzieci chciały jeść owoce i warzywa, a nie tylko słodycze. Zapytałam więc, dlaczego je kupuje. Potoczyła się lawina spychologii; że to nie ona, tylko babcia, a jak nie babcia to niania i w gruncie rzeczy wszyscy dookoła byli winni, że dzieci tyją, zajadając się lizakami i ciastkami. Powiedziałam jej, że to tak nie działa.
To ona jest matką, więc to ona ustala reguły. Jeśli niania nie potrafi się do nich dostosować, może należy ją zmienić? Skoro podaje lizaka dziecku, które nie potrafi jeszcze samodzielnie chodzić, to jaki ona daje mu wybór? A jeśli nawet dziecko dostaje je od babci, to kto zmusi matkę, żeby mu je podała? Takie nawyki to pierwszy krok w kierunku otyłości.
Moje dzieci nie znały smaku słodyczy do drugiego roku życia. Córka wprawdzie zaczęła trochę wcześniej, bo czasem starszy brat podzielił się z nią swoją czekoladką, ale zawsze odbywa się to na moich zasadach. W domu jest szuflada ze słodkościami, do której mają dostęp wszyscy domownicy. Dzieciaki zawsze wiedzą, że muszą najpierw zapytać, czy mogą wziąć sobie kinderka, czy inne łakocie. Większość rzeczy robię sama, mam wtedy pewność, że choć zawierają cukier, nie ma w nich innych niepotrzebnych słodzików. Nie kupuję dzieciom żelków, chipsów, cukierków, gum do żucia, coca coli, lizaków, ani innych „wymysłów” zawierających w składzie więcej chemii, niż słodyczy. Jestem w tym konsekwentna i to moje zasady.
Owszem, zdarza się, że znajomi przyniosą jakieś świństwo (wybaczcie, ale dla mnie to są świństwa i będę o tym mówiła głośno), ale otwarcie zgłaszam swój sprzeciw. W efekcie większość z nich już wie, że moim dzieciom nie przynosi się tego typu rzeczy. Jeśli ktoś uzna, że się wywyższam i zamierza się na mnie obrazić z tego powodu, najwyraźniej nie jest wart mojej przyjaźni i zaufania. I tak – słyszę te wszystkie głosy za moimi plecami, że jestem wyrodną matką, że żałuję dziecku cukierka, że niszczę mu dzieciństwo i jeszcze wiele innych, które również mam w… głębokim poważaniu. Bo mam do tego prawo! Widzę dookoła chociażby matki palące papierosy nad pięknymi wózkami swoich ledwo narodzonych maluszków, i myślę sobie, że skoro one przyznają sobie prawo do zatruwania swoich pociech, to ja tym bardziej mogę ograniczać moim Stworom śmieciowe jedzenie (bo otyłość to nie tylko słodycze), bo to przynajmniej służy ich zdrowiu.
Ostatnio usłyszałam od jednej mamy, że jest zła na ekspedientki z osiedlowego sklepu, które codziennie obdarowują jej dzieci lizakami za cierpliwe czekanie w kolejce. „Co mam zrobić, jak kobieta już da dziecku do ręki?” – pyta matka. „Oddać” – odpowiadam. I pojawia się ta mina… To zdziwienie, wręcz zażenowanie… „Ale jak to? Przecież nie wypada…” A wypada, żeby obce osoby faszerowały nasze dzieci słodkościami, nie pytając nas o zgodę? Ja również spotykam się z takimi aktami przekupstwa najmłodszych i póki co dzielnie je odpieram. Raz nawet skończyło się ostrzejszą wymianą zdań, gdy pani recepcjonistka na pomocy doraźnej próbowała wcisnąć garść cukierków mojemu Synowi, który ledwo stał na nogach, mając ponad 39 stopni gorączki przy 34 stopniach na zewnątrz… Od słów typu: „no ale jednego to chyba możesz” poprzez „weź, pani cię częstuje, więc weź, nie słuchaj mamy”, doszło do perfidnego namawiania mojego Syna, by wziął cukierki, schował je do kieszonki i zjadł, kiedy mama nie będzie widziała. Wtedy nie wytrzymałam i przestałam być miła. Wygarnęłam kobiecie, co myślę o jej taktykach i zagroziłam, że złożę na nią skargę u przełożonych. Dopiero wtedy przestała na siłę wciskać mojemu dziecku cukierki. Można? Najwyraźniej tak!
Prawda jest taka, że to MY – rodzice – decydujemy o tym, co podajemy naszym dzieciom. Jeśli od najmłodszych lat, a nawet miesięcy, przyzwyczajamy dzieci do słodkich smaków, to niech nas nie dziwi, że nasz sześciolatek gardzi brokułem czy borówkami, a wpadając do sklepu rzuca się na półki z chipsami i nie wyjdzie bez lizaka. Fundujemy dzieciom drabinę, po której na naszych oczach i z naszym błogosławieństwem wspinają się do otyłości, i rujnujemy im tym samym zdrowie.
Podobnie jest w przypadku spędzania wolnego czasu. Jeśli od zawsze podsuwamy dziecku tablet, czy telefon, byleby tylko zyskać tzw. „święty spokój”, nie możemy mieć do dziecka pretensji, że zamiast biegać za piłką na boisku, ono woli rozgrywać mecze w wirtualnym świecie, trenując jedynie mięśnie kciuków.
Ja nie jestem idealną matką, której dzieci zawsze wybiorą bakłażana zamiast lodów czekoladowych.
Mam normalne dzieci, które wykrzywiają się na widok niektórych warzyw i traktują je jako zło konieczne (chociaż fakt – jedzą owoce w ilościach niezliczonych), ale wiedzą, że takie mamy zasady. Rozmawiamy o tym otwarcie. Tłumaczę im, które potrawy są zdrowe, a które można zjeść jedynie sporadycznie. Wiem, że z pewnością przyjdzie taki dzień, kiedy będąc u kolegi spróbują coca coli i chipsów, chociaż u nas w domu tego nie uświadczą. Dopóki jednak mam wpływ na to, co jedzą moje dzieci, a mam i nie wierzę, gdy ktoś mi mówi, że jest inaczej, to będę sama wybierała produkty, które lądują w brzuszkach moich Stworów. I tak, jest to najczęściej woda, jeśli soki to te dobrej jakości, świeże owoce. Moje dzieci jedzą czekoladę, ale jest to czekolada z wysoką zawartością kakao, a nie wyrób czekoladopodobny, który na pierwszym miejscu w składzie ma cukier i tłuszcze, a kakao występuje tam w śladowych ilościach. Jeśli mogę – robię sama przekąski i desery. Nutellę ze słoiczka zamieniłam na domową, banalnie prostą, na bazie daktyli i kakao. Moje dzieci chętnie biegają po dworze, bo wiedzą, że w domu nie czeka na nie telewizor pełen bajek, czy tablet.
Jeśli ja mogę, to Ty również!!! To Twoje dzieci, pamiętaj, że żadna babcia, niania, czy przemiła pani z warzywniaka nie ma prawa wpływać na zasady, które TY ustalasz! Tylko to muszą być Twoje zasady – zganianie na innych i przyglądanie się w milczeniu to również Twoja wymówka. A otyłość Twojego dziecka jest jedynie Twoją winą (jedynie u 5% dzieci problem z nadwagą jest wynikiem złego stanu zdrowia, pozostałe 95% to wynik złego odżywiania się).
Zmiana nawyków żywieniowych nie jest łatwa, ale jeśli nagrodą ma być zdrowie naszych dzieci, to chyba warto spróbować wszelkich metod, żeby się udało. Trzymam kciuki!